Małżeństwo zawsze wydawało mi się czymś poważnym i odpowiedzialnym. Czymś, od czego w rzeczywistości nie ma ucieczki, a skok z kilku pięter to ostateczność. Zawsze myślałam, że to nadejdzie nagle, że trzaśnie mnie tak bardzo coś, że zdecyduję się ten krok. Zakochałam się w człowieku nadzwyczaj dobrym, pełnym pasji, bezinteresownym, nieidealnym, choć stabilnym emocjonalnie. Ale w tym wszystkim nie zapomniałam o sobie.
Małżeństwo: oczekiwania kontra rzeczywistość
Marzyłam o mężczyźnie kilka lat starszym ode mnie, niezależnym, męskim (takim naprawdę męskim ;), silnym, odpowiedzialnym, troskliwym i trochę stanowczym, kiedy trzeba. Chciałam też, żeby był spontaniczny i zwariowany. O kimś, kto nie będzie miał skrupułów, żeby powiedzieć mi, że wyglądam jak ulung (nawet jeśli tak rzeczywiście bym wyglądała). Gdy poznałam Łukasza na początku tylko się przyjaźniliśmy, bo ja na zakochanie potrzebowałam trochę więcej czasu niż on. On się we mnie zakochał… po 3 dniach. Nie ukrywam, że mi w zakochaniu bardzo pomogło to, że był muzykiem. Pasja to bardzo ważna rzecz w życiu, trzeba mieć kawałek czegoś tylko dla siebie.
Gdy się poznaliśmy – nigdy bym nie przypuszczała, że zostanę jego żoną, to było takie bardzo odległe na zasadzie „może kiedyś”. On podobno był tego pewien po roku naszej znajomości, bo wstawił to zdjęcie, które widzicie wyżej, na swój profil na fejsie i zapytał: „Czyżby moja przyszła żona?”. Mnie się jednak do ślubu nie śpieszyło, tym bardziej, że wtedy znaliśmy się tylko rok, a to bardzo mało czasu, żeby kogoś dokładnie poznać.
Gdy minęło nam 1,5 roku razem myślałam, że to już koniec. Zwykle tyle wystarczy, aby coś się posypało w związku (u mnie taki czas zwykle wystarczał). No i ja tak czekałam, czekałam, a tu nic! Obiecałam sobie więc kiedyś, że jak znajdę naprawdę dobrego faceta to będzie moim mężem. Nawet nie myślałam, że będziemy ze sobą aż siedem lat i skończy się to małżeństwem i macierzyństwem!
Wierzyłam w to, że małżeństwo to tylko formalność, że wiele rzeczy pozostanie bez zmian. Nie miałam żadnych oczekiwań poza tymi tradycyjnymi, czyli miłość i wierność aż po grób (tak, ja z tych staroświeckich, co poważnie wierzą w miłość do grobowej deski).
Po ślubie w sumie było tak samo jak i przed. No dobra, potem tylko doszły błyskotki na palcach, zrobiło się nieco poważniej, przyjęłam drugie nazwisko, ale nic poza tym. Bardzo pomogło to, że mieszkaliśmy razem przez te wszystkie lata, dzięki czemu bardzo się poznaliśmy i wiedzieliśmy jakie są nasze przyzwyczajenia i co nas wkurza. Ustalilśmy pewne rzeczy np. takie, że ja nigdy w życiu nie będę odkurzać i dlatego nie mamy ani jednego dywanu w domu.
Przydatna rada życia: Nie kłócić się wcale albo szybko to skończyć!
Moja mama zawsze powtarzała, że najgorsze co można zrobić to się pokłócić, dlatego mi mówiła: Nie warto się kłócić. Miała rację. Nie warto. Przynajmniej nie o pierdoły, które można przemilczeć, bo czasem aż szkoda słów i emocji. Jeśli chodzi o małżeństwo to nie wierzę w małżeństwa idealne, ale nie wierzę też w takie, w których nie ma kłótni. Różnimy się i to bardzo, dlatego w naszym małżeństwie czasem zdarzają się kłótnie. Generalnie mamy zasadę, że szybko się godzimy, więc jeśli już się kłócić to tylko tak, żeby po kilku godzinach się pogodzić 🙂
Nie zgadzamy się w wielu rzeczach i to całkiem normalne, bo się różnimy. Jednak są takie sprawy, w których jesteśmy zgodni. Podobają nam się te same kolory, style i meble, obydwoje lubimy minimalizm i nowoczesność, włoską kuchnię, z łatwością wybraliśmy też imię dla naszej córeczki i bez kłótni zrobiliśmy przeprowadzkę. Jesteśmy też zgodni jeśli chodzi o takie codzienne sprawy jak większe czy mniejsze zakupy czy wyjazdy. Głównie to ja wymyślam, choć bardzo cenię jak Łukasz przejmuje inicjatywę. Zawsze pytam go o zdanie, a gdy w odpowiedzi słyszę: „Nie wiem, weź coś wymyśl, Ty masz dobre pomysły” to mi złość uszami wypływa 😉 (Po pewnym czasie można mieć tego dosyć 😉
Najwięcej kłótni jest o drobiazgi: od upominania odnośnie zacinających się rolet, które ja podnoszę za wysoko, po moje zapominalstwo, żeby tak nie robić. Kłócimy się o zakupy (bo ja lubię wydawać swoje pieniądze, a Łukasz lubi swoje oszczędzać); o to, co obejrzymy w telewizji, gdy jest mecz i komedia romantyczna; o to, ile przyprawy sypać do mięsa, bo ja lubię na ostro, a Łukasz uważa, że sypię jej zbyt dużo (i na odwrót w zależności od dania); o kolejne długopisy, które kupiłam i które tak mnie cieszą, po nadużywany tekst: „Po co ci kolejne, skoro masz podobne!”, a nawet o to, żeby nie siadał tak blisko mnie, gdy je te swoje ochydne, staroświeckie jedzenie (czyt. nóżki w galarecie lub golonkę czy flaki). Chociaż fakt, nie lubię, gdy zapach flaków roznosi się na całe mieszkanie i klatkę schodową albo gdy mi specjalnie trzęsie talerzem pełnym galarety z mięsem mimo tego, że wie doskonale, że dla mnie to obrzydliwe.
To są tak śmieszne bzdety, że teraz po prostu się z nich śmieję, bo nigdy nie było warto tracić na to czasu i słów!
Małżeństwo a bezinteresowność – to nic nie kosztuje!
Po tych wszystkich latach tak naprawdę dociera do mnie, że najważniejsza jest bezinteresowność i zaufanie do siebie. Nie trzeba pytać kto pozmywa po śniadaniu, kto zrobi ciasto albo kto pościeli łóżko, tylko wyjść z inicjatywą bez zbędnych słów. Oczywiście miło by było, gdyby to też działało w drugą stronę, bo potem łatwo się rozleniwić i oczekiwać, że druga osoba to zrobi, bo ta pierwsza tak jest przyzwyczajona.
Najważniejsze są małe rzeczy w małżeństwie takie jak dwie zaparzone herbaty, miłe słowa, zjedzone wspólnie ciasto, a nawet ta cisza, która wcale nie jest nieznośna. Ilekroć podziwiam Łukasza za dobroć i za te wszystkie drobne gesty – rozczulam się i myślę, że lepiej w życiu nie mogłam trafić. Chciałabym mu zagwarantować wieczne niebo za to jaki jest dla mnie i będzie dla Mai. Rozczulam się, gdy przed oczami mam to wszystko co dla mnie zrobił i tak sobie myślę, że no nie zasługuję na niego.
Mamy udane małżeństwo bez zgagi, choć on sam przyznał, że drugiej takiej jak ja to by nie zniósł. Będziemy mieli okazję się przekonać, bo nasza zgaga jest coraz większa w brzuchu 🙂 (Mowa oczywiście o Mai ;)) Mam nadzieję, że przejmie 99 % genów po mnie + szczyptę złośliwości, a po nim tylko 1 %.
Nasza magiczna zasada wzajemności w małżeństwie: „Jednego dnia ja zrobię coś dla Ciebie, drugiego dnia Ty zrobisz coś dla mnie„.