Niech żyje freelance! Myślami cofam się do zeszłego tygodnia. Jest poniedziałek. 7:00. Mój mąż już pracuje, a ja dopiero otwieram oczy. W powietrzu i mojej świadomości przyjemna, lekka wolność. 1 sierpnia. Żyję w wolnej Polsce. Za oknem ponuro, wstaję. Odwijam jedną z szarych rolet, do mojego biura wpada trochę światła. Biorę nowe ubrania i lecę pod prysznic. Dziś nie mam zaplanowanego treningu, więc w spokoju mogę zająć się tym, co do mnie należy.
Po krótkim prysznicu, czas na śniadanie i wodę. Nie mam na nie pomysłu i nie lubię samotnych śniadań. Mówię sobie: szybkie śniadanie, chociaż wcale nie muszę się śpieszyć. Szybki przegląd newsfeeda na Facebooku, rzucam okiem na plan dnia w moim bullet journal, wybieram trzy najważniejsze zadania do wykonania, zaznaczam je w szczególny sposób stawiając obok każdej kratki wykrzyknik, patrzę na zegarek i kończę śniadanie. Idę do kuchni – wstawiam rosół, kroję warzywa i myślę: Niech się robi!. Zostało mi 7 godzin pracy – przestawiam się. Otwieram Spotify, wybieram playlistę Peaceful Piano, podkręcam głośność i do pracy!
Za co kocham freelance?
Przez chwilę analizuję wybrane trzy najważniejsze zadania do wykonania. Zaczynam od najtrudniejszego. Do 10:00. To mój cel. Lubię freelance. Dwa teksty o tematyce, w której mam doświadczenie. Szybka analiza w głowie: Pół godziny na jeden, nastawienie na realizację. Tematy wybrane, program gotowy do współpracy. Moim oczom ukazuje się niezapisana kartka elektronicznego papieru. Imię i nazwisko i jazda!
Piszę i tak przez kilka godzin. Świat nie istnieje. Pisanie to doskonały, codzienny trening dla mojego mózgu. Nie wyglądam przez okno, tylko ja, praca i delikatna muzyka w tle.
Mijają dwie godziny. Nadal pełne skupienie. Nadeszła upragniona 10:00, pliki są zapisane na dysku, motywacja rośnie. Drugie zadanie z listy trzech dziennych priorytetów. Kolejne teksty. Piszę. Muzyka nadal w tle, reklamy też. Działam. Piszę z drobnymi przerwami na łyki wody. Mijają kolejne dwie godziny. W tym czasie wykonałam dwa zadania. Zostało ostatnie – patrzę, co to. Zwykle na koniec zostawiam coś łatwego.
Robię sobie przerwę – rano zdążyłam zrobić ciasto na domowy makaron. Wyrabiam je na kuchennym blacie. Uwielbiam surowe ciasto. Wałkuję. Przecinam na trzy części każdą partię ciasta. Układam ciasto warstwowo i tnę na grube paski. Uwielbiam zapach ciasta. W międzyczasie dostrzegam, że już prawie gotowy rosół. Jeszcze godzina mojej pracy, wracam, piszę. Idealny czas i tempo. Nie śpieszę się i nie mówię tego na głos. W rzeczywistości zapierdalam. Lubię to.
Po godzinie odnotowuję sukces. Trzy najważniejsze zadania wykonane. Odhaczone. W międzyczasie gotowy rosół i domowej roboty makaron – pierwszy raz od 10 lat. Wystawiam pierwsze faktury. Dobrze zaczęty miesiąc, jestem zadowolona, nie odczuwam zmęczenia. Niedługo godzina W. Odchodzę od komputera i idę do kuchni, do mojego okna odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyć jak wygląda świat. Okno na świat. W powietrzu unosi się przyjemny zapach wywaru.
Wraca mój mąż z pracy. Za dwie godziny wyjeżdżamy do naszych przyjaciół. Analizuję w głowie, co uda mi się zrobić do tego czasu. Niewiele. Przygotowuję obiad, jemy, sprawdzam social media, zmywam i jedziemy. Jest po 15:00. Mamy pięć godzin czasu dla siebie. Za to kocham freelance.
Niech żyje bezcenna wolność!
Pisząc, nie mam nóg założonych na biurko jak to w amerykańskich filmach bywa przedstawiony świat freelancera. Pracuję ciężko, intensywnie i nie narzekam. Nie mam na co. Cisza i błoga samotność nie jest dla mnie przeszkodą w codzienności. Jest błogosławieństwem dla mojej kreatywności. Wolność absolutna. Czuję ją codziennie i nigdy nie pozwolę jej sobie odebrać. Mogę wyjść, kiedy chcę i sama o tym decyduję. Nikt nie ma prawa mi narzucać, co powinnam. Jestem wolnym człowiekiem. Jestem freelancerką i jestem z tego dumna. O mojej pracy przeczytasz TU.